Miesiąc przed wyjazdem

27 maj, to dzień, w którym prawie dwuletnia przygoda w Portugalii dobiegnie końca. Z pięknego Porto, które było pierwszym zwiedzonym miastem udam się do Dublina, po to żeby dzień później wylecieć, ponownie Ryanairem, do Berlina, gdzie spędzę kolejne kilka dni, spotkam się z rodzicami i być może znajomymi. Finalnie trzeciego czerwca, o 11 40 samolot linii lotniczych IBERIA zabierze mnie z Madrytu prosto do Rio de Janeiro. Dziewięć dni później w Sao Paulo rozpoczną się XX Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej. Pierwszy raz w życiu polecę tak bardzo w świat i jest szansa, że pierwszy i może jedyny zobaczę mecz Mistrzostw Świata i to na słynnej “Maracanie”!

Gdy wiemy, że to nie pozostało jeszcze pół roku, ale tylko 30 dni do głowy zaczyna od czasu do czasu dochodzić świadomość. Ostatnimi razy, coraz częściej piszę do znajomych i mówię im – to już tylko miesiąc. Jak to możliwe, że tak szybko? Za każdym razem wtedy czuję ten ścisk w brzuchu i lekki strach. Nie jadę przecież do innego kraju europejskiego skąd mogę wrócić autostopem do domu – będę za oceanem, którego nie da się już pokonać “od tak sobie”. Coraz częściej mam świadomość, że niedługo zamknę za sobą pewien rozdział życia i zacznę kontynuować zupełnie nowy – bez rodziny, ale za to ze znajomymi poznanymi w tym czy zeszłym roku i trochę jak w więzieniu, bo bez możliwości szybkiego powrotu do domu.

Od zeszłego tygodnia zacząłem odliczać ile weekendów pozostało w Covilhi, a ile rzeczy przez całe te 2 lata chcę jeszcze zrobić. Ciągle wydawało się mi, że mam na wszystko czas, a ten uciekał nieubłaganie, aż w końcu obudziłem się z “ręką w nocniku” i listą długą jak droga na Torre – szczyt gór Serra da Estrela. I a propos gór sobotnia noc, jest tą, którą na pewno zapamiętam. Ze spisu “do wykonania” impreza tam znajdowała się dość wysoko. Duża grupa ludzi wreszcie zdecydowała się zrobić coś nieszablonowego i wspólnie około 30 osób poszło na “Sunrise Party”, do parku oddalonego o parę kilometrów od miasta. Był grill, później ognisko, trochę alkoholu, a nawet muzyka. Do końca wydarzenia pozostałem tylko ja Asia i Patrycja, jednak to na co “wszyscy” czekaliśmy tym razem nie było tak spektakularne jak wschody wcześniejsze, ale najważniejsze było to, że w całej tej Erasmusowej “gonitwie” wreszcie pierwszy chyba raz przyszedł moment, w którym na jedną noc zwolniliśmy, a impreza przeniosła się w tak odległy klimat od tego który przeżywamy na co dzień. Jednak zawsze należy pamiętać, że po za przyjemnościami pozostają jeszcze obowiązki jak szczepienia, odbiór wizy, rozwiązywanie internetowych lekcji z FIFY, czy po prostu uczelnia więc mierząc siły na zamiary, nie będzie łatwo wykreślić wszystkich pozycji ze wspomnianego spisu!

Dzień przed sobotnim spotkaniem wróciłem do domu nad ranem, akurat na rozpoczynający się wschód. Zrobione zdjęcie trafiło do Internetu z podpisem, który świadczył, że za 23 dni stąd zniknę, a rano pierwszą wiadomością, którą przeczytałem było: “Pamiętaj, że masz moje książki i ZANIM WYJEDZIESZ musisz mi je oddać!”. Im bliżej deadline’u tym takich sytuacji zazwyczaj jest coraz więcej – to ktoś zaproponuje pożegnalne piwo, ktoś inny ostatnie spotkanie… nikt w tym momencie nie będzie zwracał uwagi na to, że wpędzają mnie w smutną pętlę pożegnań, która z każdym dniem mimowolnie będzie przybierać na sile, a szczyt osiągnie w Berlinie, gdy będę żegnał się z rodzicami. Kto wie czy po powrocie wszystko będzie takie samo i czy chociażby mój stary pies, którego nie widziałem od Bożego Narodzenia będzie jeszcze z nami?

Wszystkie te przybierające na sile “negatywne” uczucia mieszają się z początkową ekscytacją, która teraz chwilowo słabnie. Z opowieści znajomych wiem, że Brazylia jak i cała Ameryka Południowa to nie jest to samo co Europa. Ich historie o ludziach są tak sprzeczne ze sobą, że ciężko się połapać o co w nich chodzi, gdy człowiek z Iphone5, uśmiechem na twarzy i otwartością na światw w Portugalii mówi, że w ich kraju muszę uważać, bo ktoś może zrobić mi krzywdę jeśli przez ulicę będę szedł ze swoim telefonem wartym mniej niż 50 euro w ręku… Jednak jak wcześniej już pisałem – dopóki gdzieś nas nie było, dopóty nie mamy nic do powiedzenia. Więc… Vai lá cara!

Leave a comment